- Mija 155 lat od śmierci Adama Mickiewicza i 5 lat od powstania waszego teatru.
Robert Delegiewicz: Postanowiliśmy zagrać dzisiaj „Dziady” z dwóch powodów. Po pierwsze, chcieliśmy uczcić w ten naszego narodowego wieszcza. Po drugie, była to nasza pierwsza produkcja. Nasz debiut odbył się w Radomsku. Wtedy była to samodzielna scena. Dzisiaj jest filią łódzkiego Teatru im. Stefana Jaracza.
- Skąd pomysł na taką nazwę teatru?
Robert Delegiewicz: To wynik kilku wydarzeń i skojarzeń. Pierwszy spektakl, który reżyserowałem jeszcze w Teatrze Lalki i Aktora, to „Romeo i Julia”. Nie był to, co prawda, tekst Szekspira, ale Luigi Da Porto. Dodaliśmy mu podtytuł: „Historia starsza od Szekspira”. Również forma i sposób naszego działania są zbliżone do teatru z czasów angielskiego Renesansu. No i szekspirowskie motto: „Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszej filozofii”. To wszystko doprowadziło do pomysłu na nazwę.
- W jaki sposób trafiliście do Książa?
Robert Delegiewicz: Sam do końca nie wiem, jak to się mogło wydarzyć, że gramy w tak dostojnym miejscu, jakim jest zamek Książ. Zagraliśmy spektakl w czasie organizowanej po raz pierwszy w Książu nocy świętojańskiej. I już zostaliśmy. Do dzisiaj jest to dla nas ważna impreza. Staramy się być na każdej, by wesprzeć organizatorów.
- Nie gracie codziennie. Co robi Teatr William – Es pomiędzy spektaklami?
Robert Delegiewicz: Walczymy o to, by móc funkcjonować w takiej formie, jaką wymyśliliśmy. Nie chcemy schodzić poniżej określonego poziomu ani zatrudniać amatorów tylko dlatego, że są tańsi. Staramy się, by ten teatr był do końca zawodowy. Zatrudniamy zawodowych reżyserów, scenografów, kompozytorów i aktorów. Prowadzimy działalność edukacyjną. Przykładem jest Teatr Mundi. Ponadto organizujemy obozy aktorskie. W ich trakcie młodzież uczy się tańca, szermierki, realizuje zadania aktorskie, poznaje historię teatru, uczy się dykcji i emisji głosu, poznaje klasyczną i współczesną literaturę dramatyczną. W teatrze mamy cztery „sceny”: dla dorosłych i młodzieży, bajkową, muzyczną i poetycką. Działamy nie tylko w naszym regionie, ale zgodnie z nazwą - w całym kraju. Byliśmy gośćmi międzynarodowego sympozjum na temat twórczości Josepha Conrada w Gdańsku. Zaprezentowaliśmy „Jądro ciemności” na podstawie tekstu tegoż autora. Jesteśmy także pierwszym prywatnym teatrem, na którego deskach, właśnie w „Dziadach”, uzyskała dyplom studentka PWST we Wrocławiu.
- Można żyć z prywatnego teatru?
Robert Delegiewicz: Żyjemy pięć lat, ale łatwo nie jest. Dzisiejsze przedstawienie odbyło się dzięki sponsorom. Mamy w repertuarze osiemnaście widowisk, dwa recitale i serię programów poetyckich. Staramy się grać spektakle otwarte. Tego nie robi zdecydowana większość prywatnych teatrów, opierających swoją działalność na przedstawieniach dla grup zorganizowanych, głównie szkół. Są to często spektakle na bardzo niskim poziomie. Widziałem „Wesele” zagrane przez trzy osoby… Nie wyglądało to dobrze. Dzieje się tak z przyczyn ekonomicznych. Aby zarobić, minimalizują zespół i zatrudniają tego, kto żąda niższej gaży. My zatrudniamy zawodowców, przyjeżdżających praktycznie z całej Polski, więc już na starcie mamy koszt dojazdu, plus oczywiście inne.
- Teatr prywatny jest „stary jak świat”. W Polsce ich liczba wyraźnie wzrasta w ostatnich latach. Co, poza „chęcią zysku”, skłania ludzi teatru do odchodzenia z „państwowego”?
Robert Delegiewicz: Jest kilka zazębiających się powodów. Na pewno jest to potrzeba przejęcia inicjatywy w swoje ręce. Wynika ona z frustracji aktorów teatrów państwowych, narzekających na brak ról i sztuk, w których mogliby się realizować. Samodzielne organizowanie pracy jest ogromnym wysiłkiem, ale dającym jeszcze większą satysfakcję. Myślę, że teatry prywatne są przyszłością. Mam wrażenie, że osoby decyzyjne w sprawach finansowania kultury uważają ją za sferę bezproduktywną, więc nieważną. Ale my działamy. Zapraszam na kolejne spektakle Ogólnopolskiego Teatru William – Es.
- Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.