Niedziela, 1 grudnia
Imieniny: Edmunda, Natalii
Czytających: 3485
Zalogowanych: 0
Niezalogowany
Rejestracja | Zaloguj

Wałbrzych: Pisałam dla siebie…

Środa, 9 września 2009, 6:43
Aktualizacja: 6:52
Autor: koj
Wałbrzych: Pisałam dla siebie…
Fot. koj
Małgorzata Kalicińska, autorka cyklu trzech bestsellerowych powieści „znad rozlewiska”: „Domu nad rozlewiskiem” oraz kontynuacji „Powrotów nad rozlewisko” i „Miłości nad rozlewiskiem” była gościem specjalnym zakończonej w ubiegłym tygodniu XIII Panoramy Wydawców.

Jako pisarka debiutowała późno, czym – jak sama mówi – udowadnia, że zawsze w życiu można zacząć wszystko od nowa.

Wieczór autorski zgromadził w galerii Biblioteki Pod Atlantami sporą grupę czytelników, a właściwie czytelniczek prozy Kalicińskiej. I pewnie dzięki tej zdecydowanej przewadze płci pięknej, spotkanie zamieniło się szybko w „babskie pogaduchy”.

- Jak to było naprawdę z Pani pisarskim debiutem?

- Pomysł, aby pisać książki miałam już jako nastolatka – chyba każdy ma zresztą taki etap w życiu. Wymyśliłam sobie już główną bohaterkę i całą fabułę. Pech chciał, że właśnie wtedy w pobliżu mojego domu zrobiono lodowisko i diabli wzięli moje pisarstwo, bo wołałam jeździć na łyżwach. Ale tak na poważnie: mój pisarski debiut wiąże się z trudnym etapem w moim życiu. Zbankrutowała moja firma, właściwie straciłam wszystko. Terapią było czytanie książek. Po przeczytaniu każdej z nich czułam jednak jakiś niedosyt, ciągle brakowało mi tej jednej książki, która potrafiłaby ująć to wszystko, co czuję i myślę. W końcu zrozumiałam, że taką książkę muszę po prostu napisać sama. „Dom nad rozlewiskiem” pisałam więc dla jednej jedynej osoby – dla siebie. Okazało się, że napisałam ją dla ponad stu tysięcy czytelników, bo w takim nakładzie książka się rozeszła.

- Dość szybko pojawiły się dalsze części powieści.

- Drugą część „Domu…” wymusił na mnie – metodą łagodnej perswazji – wydawca. Miało to być opowiadanie o Bożym Narodzeniu, najlepiej z tymi samymi bohaterami, którzy występują w powieści. Po czym usłyszałam, że właściwie wystarczy do opowiadania dopisać „coś na początku i coś na końcu” i powstanie powieść. I tak się stało. Natomiast trzecia część cyklu powstała na wyraźne życzenie czytelników. Ale teraz to już naprawdę koniec! Wiem, że ostatnia część pozostawia „furtkę” – losy bohaterów tkwią w zawieszeniu. Ale pozostawiam to wyobraźni czytelników…

- Czymś bardzo charakterystycznym w Pani powieściach są przepisy kulinarne. Skąd ten pomysł?

- Pomysł, żeby w książkach pojawiały się przepisy wziął się z pewnej historii związanej z moim synem. Czytał opowieści o Robin Hoodzie i pewnego razu przyszedł do kuchni z pytaniem, czy mamy pasztet. Nieco zdziwiona spytałam, dlaczego akurat pasztet? W odpowiedzi usłyszałam, że bohaterowie książki właśnie go jedzą, a mojemu dziecku aż leci ślinka. Pisząc powieść uznałam, że takie wplatanie przepisów nada fabule pewnej „trójwymiarowości”, że zaangażuje dodatkowe zmysły czytelnika – węch i smak, a dzięki temu poczuje się jeszcze bliżej bohaterów. W końcu życie każdego domu – takiego prawdziwego domu – kręci się wokół kuchni.

- Wielu czytelników uważa po przeczytaniu Pani powieści, że daje Pani w nich odpowiedź na pytanie o sens życia. Czy taki był Pani zamiar?

- Wiem, że moje powieści traktuje się jako swoistą receptę na szczęście. Nie chcę jednak, żeby czytelnicy myśleli, że wyjazd na wieś – tak jak zrobiła to moja bohaterka - jest sposobem na wszystkie nieszczęścia. Chodzi raczej o zrzucenie za ciasnego kostiumu, czegoś, co nas uwiera, co nie pozwala być sobą. Można być szczęśliwym zarówno mieszkając w blokowisku, jak i na wsi, zarówno będąc nauczycielką, jak i prezesem firmy. Ważne, żeby akceptować siebie w tym miejscu i w tej roli. Jeśli tej akceptacji nie ma, trzeba próbować coś w życiu zmienić.
Z drugiej strony wiem jednak, że moje książki nazywa się czasami „Biblią Uciekinierów” – osób, które opuściły wielkie metropolie i wybrały życie na wsi. Są to np. przedstawiciele wolnych zawodów, freelancerzy, którzy dzięki telefonom i internetowi mogą pozwolić sobie na pracę w domu. Są też osoby, które całkowicie i świadomie porzuciły cywilizację, żyją na wsi, prowadzą gospodarstwa. Ale jeszcze raz powtórzę – to kwestia wyboru. Najważniejsza jest wewnętrzna zgoda na to, co dzieje się w naszym życiu.

- Czasami jest Pani utożsamiana ze swoją główną bohaterką, a powieść uważana jest za Pani autobiografię. Ile fikcji, a ile rzeczywistości jest w Pani prozie?

- Nie jestem Małgosią z powieści, choć wiele osób tak myśli. Oczywiście nie wykreowałam świata „znad rozlewiska” od początku, od zera – są tu moje wspomnienia, moje przeżycia, ludzie, których w życiu spotkałam. Ale fikcja miesza się z rzeczywistością i cieszy mnie, kiedy czytelnicy tak naprawdę nie są w stanie rozpoznać, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga.

- Pisze Pani głównie o kobietach i dla kobiet, zaś męscy bohaterowie Pani książek nie są zbyt idealni. To zamierzony zabieg?

- Zgoda, faceci w moich książkach nie są doskonali. To absolutnie nie znaczy, że nie lubię mężczyzn. Uważam jednak, że wspaniali bohaterowie nadają się do powieści wojennych, do kryminałów, sensacji, do książek science-fiction. W prawdziwym życiu, a takie staram się opisywać, każdy mężczyzna ma jakąś wadę. Tak samo, jak każda kobieta. I tacy się nawzajem kochamy. Uważam się wprawdzie za feministkę, ale stonowaną. Daleko mi do palenia staników – choćby dlatego, że lubię ładną koronkową bieliznę.

- Na podstawie Pani prozy powstaje serial telewizyjny.

- Tak, ale tę sprawę oddałam całkowicie w ręce fachowców. Nie wtrącam się, bo po prostu się na tej materii nie znam. Moje uwagi niewiele by pomogły, a tylko wprowadziłyby zamieszanie. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego coś fajnego – jeśli tak, będę się cieszyć. Jeśli nie – zawsze pozostaną moje książki.”

- Dziękuję za rozmowę.

Czytaj również

Copyright © 2002-2024 Highlander's Group