Konstanty Bączkowski, Książę Szeregowiec - rękopis
…Tymczasem zmieniła się sytuacja polityczna a przede wszystkim zawarto znany pakt Stalin – Sikorski, w wyniku czego część oddziałów Wojsk Polskich zorganizowanych tymczasowo w Rosji, skierowano na tereny Persji.
Z połączenia tych oddziałów i doświadczonych w bojach pustynnych żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich stworzono II Korpus, czyli to co się potem popularnie choć nie zupełnie słusznie nazywano „Andersowcy”. I Korpus stacjonował w Szkocji już od roku 1940. II Korpus wsławił się przede wszystkim zdobyciem klasztoru Benedyktynów na górze Monte Cassino w Apeninach Włoskich, przyczyniając się przez to wlanie do otwarcia wojskom alianckim drogi na Rzym zamkniętej kompleksem gór.
…Wróćmy jednak do 3 Brygady Strzelców Karpackich. Zbiórka kadry odbyła się w porcie Ancona zdobytym przez nas kilka miesięcy temu. Był sierpień 1944 r. Około 250 ludzi załadowano na statek skierowany następnie do portu Taranto na Południu Włoch. Jeszcze na nadbrzeżu, w małej grupce szeregowców, podpadł mi od razu strzelec odznaczający się wysokim wzrostem, w schludnym, dobrze dopasowanym mundurze. Wyróżniał się postawą i wyglądem. Jasno-blond włosy układające się faliście, modre oczy, przystojny, układny, niebywale zrównoważony, swobodnie dźwigający swoje oporządzenie, na które składały się worek podróżny, plecak, chlebak i karabin. Jak się niebawem przekonałem z fotografii był podobny do swojej matki Daisy; typ Anglika. Fakt, że znalazł się od razu w zespole żołnierzy przewidzianych w skład dowództwa Brygady nie miał nic wspólnego z jego pochodzeniem ani pozycją towarzyską. Kwalifikowała go do tego przede wszystkim jego znajomość języków obcych. Obok polskiego władał biegle językiem angielskim, francuskim, niemieckim, gorzej włoskim i hiszpańskim. Kiedy mówił po polsku popełniał drobne błędy, których z czasem się pozbył. Pisał także po polsku, lecz tutaj zawodziła go biegłość i wyraźnie się potykał. W każdym razie mówił polszczyzną bardziej literacką niż niejedne z jego ziomków śląskich.
…Wyznaczono go na funkcję tłumacza. Wbrew ogólnej opinii, że Polacy to poligloci, lingwiści itd. okazało się w praktyce, że opinia ta nie zanadto była usprawiedliwiona, tam przynajmniej, gdzie chodziło o oddziały walczące. Za każdym razem, w czasie organizowania oddziałów, najtrudniej było dobrać żołnierzy na funkcje w dowództwach brygad i baonów, wymagające od kandydata oprócz zwykłych zalet żołnierskich takich jak odwaga, szybka orientacja, umiejętność obsługi broni, jeszcze szereg innych umiejętności, a już zdobycie dobrego tłumacza, zwłaszcza angielskiego, to już był wielki wysiłek odkrywczy. Nawet Pszczyński, choć znał biegle język angielski, potrzebował pomocy, gdy chodziło o prawidłowe tłumaczenie pism na język polski. A więc ludzi idealnych nie było.
Z licznych rozmów i dyskusji jakie odbyłem z Pszczyńskim w czasie długich, okropnie nudnych i zimnych /bo kwaterowaliśmy w podmokłych namiotach/ wieczorów zapadającej jesieni i śnieżno zachlapanej zimy włoskiej, zapamiętałem okruchy, którymi teraz chciałbym się podzielić z Czytelnikami. Zależnie od okoliczności lub jakiegoś zdarzenia na świecie poruszaliśmy szeroki wachlarz tematów, począwszy od życia poszczególnych członków dynastii europejskich, Winstona Churchilla, Roosvelta, poprzez zdarzenia polityczne i wojenne, aż po tematykę życia pozagrobowego, z którym każdy z nas miał poważną szansę zetknięcia się znów z chwilą powrotu na odcinek frontowy.
Pszczyński był na ogół powściągliwy w mowie i nigdy nie zaczynał rozmowy bez jakiejkolwiek poważnej pobudki. Jedno co mnie szczególnie uderzało w jego sposobie bycia, to dyplomatyczna umiejętność posługiwania się słowem. Czasem potrafił kogoś lub coś sarkastycznie skrytykować z subtelnym uśmiechem na ustach, lecz miał zasadę niemówienia źle o kimkolwiek.
Dość wcześnie wyzbył się złudzenia odzyskania swoich dóbr w Polsce, szczególnie Pszczyny. Obawiał się dewastacji dóbr, lecz nad ich utratą nie biadolił. Liczył tylko na pewne odszkodowanie., które by mu zapewniło egzystencję. „Jestem kawalerem, dzieci nie mam, ożenić się nie zamierzam, potomstwa nie zostawię, a do zbawienia nie potrzeba mi majątków” – mawiał w chwilach szczerości i jak zwykle, subtelnie się uśmiechał. Gdyby chciał się ożenić, miał w Europie do wyboru szereg posażnych księżniczek czekających „na koszu” na księcia równego im urodzeniem, a przecież Pszczyńscy znajdowali się w rzędzie rodów panujących.
Nasze rozmowy nie wychodziły poza ramy pogaduszek żołnierskich, do których nie przywiązywałem żadnej wagi poza chęcią spychania przytłaczającego nas czasu wojennego rozkładającego w końcu najbardziej odporne natury.
W większym towarzystwie i w służbie, Pszczyński mówił tylko po polsku. Gdy byliśmy sami wolał posługiwać się angielskim, lub niemieckim po prostu dlatego, że krępował się brakiem umiejętności wysławiania się językiem polskim, na poziomie intelektualisty.
Arka Bożek, Pamiętniki, Katowice 1957, Wydawnictwo „Śląsk”, str. 264-265
Arka (Arkadiusz) Bożek – zm. 28. 11. 1954 – najpopularniejszy działacz chłopski Opolszczyzny
Nie było dnia, by nie było w naszym mieszkaniu gości. Byli to ludzie różnych poglądów i różnego pochodzenia. Często bywał, między innymi, także hrabia Aleksander Hochberg Pszczyński. Przypominam sobie epizod, kiedy pewnego dnia przyszedł naradzić się, czy ma wstąpić do wojska polskiego. Oczywiście namówiłem go na to radząc mu także, aby spolszczył nazwisko. Podobał mu się mój pomysł i nazywał się od tego czasu po prostu Aleksander Pszczyński, starszy strzelec z cenzusem. Po krótkim czasie wyjechał ze Szkocji z misją wojskową na Bliski Wschód jako tłumacz. Bardzo mu się tam nie podobało i w jego listach do mnie pełno było żalu na Anglię. Był to bardzo porządny chłopak i zyskał sobie w wojsku wśród żołnierzy dużo sympatii. Później zdobył stopień podporucznika i dumnie nosił mundur polskiego oficera.
Głos Pszczyński -10.10.1996 nr 19 (139) – str. 8, Znany nieznany - Garść wspomnień z żołnierskiej tułaczki, Alfons Mrzyk.
Z Aleksandrem spotkałem się jesienią 1944 r. w Italii w okolicy miasta Tarante leżącego na „obcasie włoskiego buta”. Było nas tam wówczas kilkunastu żołnierzy w stopniach od szeregowca do p. pułkownika, jako Kwatera główna tworzonej 3-ciej Brygady Strzelców Karpackich.
Aleksander i ja otrzymaliśmy przydział do tej kwatery będącej zalążkiem nowej brygady, która dzięki dużemu napływowi jeńców „z Wermachtu” wkrótce rozrosłą się do trzech batalionów. Aleksander był wówczas tam bardzo potrzebny jako tłumacz i łącznik naszego dowództwa w kontaktach z dowództwem angielskim.
Władał biegle przede wszystkim językiem angielskim i to w języku literackim, czego niejeden oficer angielski mu zazdrościł. Biegle mówił po francusku i po niemiecku lecz trochę słabiej po polsku i włosku.
Podobno Dowództwo Sił Zbrojnych Jego Królewskiej Mości chciało mu dać od razu stopień oficerski, on wybrał jednak Wojsko Polskie, jak sam mówił „…ja chciałem służyć w polskim wojsku’. Na południu Italii w obozach tzw. „Jolanta” i „San Domenico” mieszkaliśmy w sąsiednich namiotach.
Aleksander dużo czasu poświęcał na korespondencję i to nie z byle kim. Widziałem listy od angielskiej rodziny królewskiej, arystokracji europejskiej, od premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla.
Aleksander był wysokim, dystyngowanym blondynem o niebieskich oczach. Skromny i małomówny. Z propozycji naszego dowódcy, żeby stołował się w kasynie oficerskim, nie skorzystał i z menażką podchodził do kucharza po swoje porcje, potem następnie gdzieś na uboczu, samotnie na stojąco spożywał swój posiłek. Żołnierskiego żołdu nie odbierał, a podpisując listę wypłat mówił : „kupcie za to coś do stołówki – może mandarynek albo innych owoców”.
Pochodzę z Łąki k/Pszczyny, dlatego naszym wspólnym tematem najczęściej była Pszczyna i jej okolice. Nigdy nie rozmawiał o rodzinie. Z naszym przełożonym kapitanem Zakrzewskim porozumiewali się wyłącznie po francusku. Przypuszczam, że ten kapitan był jednym z wysokich urzędników jego książęcych kopalń węglowych.
Aleksander był świetnym kierowcą samochodowym, o czym mogłem się przekonać zimą 1945 r., jadąc z nim „Dodgeką” 15-ką przez góry Apeniny Średnie do San Benedetto nad Adriatykiem. Na pewnym odcinku trasy – drogi było bardzo niebezpieczne – serpentyny, śnieg i oblodzenia – dlatego też grupa wytrawnych kierowców przeprowadzała samochody. Aleksander nie oddał jednak nikomu kierownicy i sam pokonał niebezpieczny odcinek trasy.
Pewnego razu, jadąc również w małej grupie zatrzymaliśmy się przed wieczorem w jakimś niedużym gospodarstwie, żeby tam przenocować. Gospodyni przyniosła pół kopy jajek. Jajecznicę przygotował na kominku Aleksander. Wina gospodyni nie przyniosła, lamentując, że „I tedeschi hanno tutto rubato e poi sono scappati” (Niemcy wszystko ukradli a potem uciekli),
Jednak kiedy powiedzieliśmy jej kogo gości pod swoich dachem, wykrzyknęła: „Mamma mia – un principe a casa mia!!”, co znaczy: Mamo – książę w moim domu, i zaraz znalazło się wino przedniej jakości, przy którym choć bardzo utrudzeni, razem z gospodynią przyjemnie spędziliśmy wieczór.
Ostatni raz z Aleksandrem zetknąłem się w styczniu 1945 r. w miejscowości Predapio (jest to miejsce gdzie urodził się Benito Mussolini). Tam usłyszeliśmy niemiecki komunikat „Sondermeldung”), że wojska radzieckie zbliżają się do Pszczyny. Aleksander posmutniał wówczas i między innymi powiedział: „…no to Ruski zajmą zamek” a potem po chwili dodał „szkoda wszystkiego i tych żubrów w lasach też”. Pomimo to nie tracił nadziei – tak jak i my wszyscy – na powrót do innej Polski dlatego dalej śpiewaliśmy:
„Maszeruje brygada maszeruje
Maszeruje co tchu co tchu
Bo z daleka ją Polska wypatruje
Wyczekuje dzień po dniu (itd.)
Po wieloletniej żołnierskiej tułaczce, Aleksander liczył jednak na powrót na pszczyńskie dobra, skoro przy pożegnaniu ze mną powiedział: „…a jak kiedyś będziesz potrzebował pomocy w Pszczynie, to zwróć się do mnie! Pomogę tobie!”. Niestety, do tego nigdy nie doszło jak również nigdy nie doszło do ponownego spotkania. Mam pewne przypuszczenia potwierdzone z rozmów ze stara służbą na zamku, że był po wojnie w Pszczynie lecz „incognito”, natomiast wiele autorytatywnych osób oświadcza, że nigdy nie był.
Alfons Mrzyk urodził się w miejscowości Łąka koło Pszczyny na Śląsku w typowej polskiej, wielodzietnej rodzinie, jego ojciec był pracownikiem poczty. Po nauce w szkole powszechnej w Łące (1933-36), uczęszczał do gimnazjum pszczyńskiego im. Bolesława Chrobrego, do którego uczęszczali również synowie międzywojennej, polskiej arystokracji – Zamojskich, Wielopolskich, Radziwiłłów – mieszkających w miejscowym internacie. W związku z wybuchem wojny swoją edukację musiał zakończyć po trzeciej klasie gimnazjum.
Wspomnienia Śląskiego Księcia, Bolko – książę von Pless i Mateusz Mykytyszyn, Wałbrzych 2022
Wujek Lexel – król monarchii Pless na uchodźstwie
Czasami myślę, że był jak Dr Jekyll i Mr Hyde.
Dzień przed wybuchem II wojny światowej mój wujek Aleksander opuścił Pszczynę i przez Warszawę dotarł do Francji. Tam trafił do generała Sikorskiego i wstąpił do polskiego wojska (2. Korpusu Polskiego). Jako Aleksander Pszczyński służył w sztabie jako tłumacz i łącznik. Brał udział w walkach na Bliskim Wschodzie i we Włoszech, m.in. pod Monte Cassino, dosłużył się stopnia podporucznika wojska polskiego. Przez pewien czas był w osobistej ochronie gen. Władysława Sikorskiego. Zmarł 22 lutego 1984 roku na Majorce. Był tytularnym księciem pszczyńskim przez niecałe 4 tygodnie po śmierci starszego brata. Te fakty z życia wujka nie oddają jego barwnej postaci, skomplikowanego charakteru i dwoistej natury. Na co dzień czarujący, rodzinny i opiekuńczy, stawał się niebezpieczny, gdy czuł, że jego pieniądze są zagrożone. Był fighterem przez całe życie. Walczył o wszystko i zazwyczaj wygrywał.
Wujek Lexel był zawsze moim ulubionym członkiem rodziny. Po śmierci ojca i dziadka, w końcówce lat 30., dzieliliśmy z nim wspólny dach w zamku pszczyńskim. Niania napisała w swoich pamiętniku, że gdy przyjechaliśmy do Pszczyny na pogrzeb dziadka, przyjął nas wspaniale. Na drugim piętrze zamku zorganizował pokoje dziecięce i bawialnię. Mieliśmy też dwóch lokajów i stangreta z powozem.
Wujek Lexel bardzo nam imponował. Był prawdziwym bon vivantem, człowiekiem bardzo nowoczesnym i otwartym. Nigdy nie oglądał się za siebie, ale nie palił też mostów. Czuł się obywatelem świata, a paszporty zmieniał jak szorty. Jego angielski był perfekcyjny, a niemiecki bardzo piękny. Mówił także po polsku, hiszpańsku i francusku. Był Europejczykiem z prawdziwego zdarzenia, kosmopolitą z urodzenia i wyboru.
Aleksander wiedział wszędzie, jak się zachować. Na Majorce, gdzie mieszkał od lat 60., był cudownie wyluzowany bez względu na to, czy rozmawiał z rybakiem, czy z senatorem. Był perfekcyjnym dżentelmenem. W każdym hotelu, w którym się pojawił, w Berlinie, Warszawie, Londynie czy Paryżu, ludzie od razu wiedzieli, że jest kimś. On też to wiedział.
Lexel był dyktatorem i zawsze robił, co chciał. Nie akceptował prostego faktu, że to jego starszy brat był szefem naszego klanu. Czasami zachowywał się, jak nie z tego świata. Uważał, że Pszczyna jest jego, bo przypadła mu w udziale po śmierci dziadka, a ten, który ma Pszczynę, jest księciem. W Polsce nazywał się Pszczyński. Był naszym legal guardian1.
Mimo że od 1938 roku tytularnie panującym księciem von Pless i głową rodziny Hochbergów był wujek Hansel, to po wojnie Lexel był jedynym faktycznym „królem nieistniejącej monarchii Pless”. Tak czasami o nim czasami żartobliwie mówiliśmy, bo takie chciał sprawiać wrażenie i tak się prezentował.