Sobota, 9 listopada
Imieniny: Aleksandra, Ludwika
Czytających: 3506
Zalogowanych: 0
Niezalogowany
Rejestracja | Zaloguj

Wałbrzych: Jerzy Mazur – człowiek instytucja

Niedziela, 13 listopada 2011, 14:30
Aktualizacja: Poniedziałek, 14 listopada 2011, 18:30
Autor: Sven
Wałbrzych: Jerzy Mazur – człowiek instytucja
Fot. Sven
Jakiś czas temu Jerzy Mazur powrócił do sportu. Znakomity niegdyś kierowca rajdowy i wyścigowy postanowił pokazać, że nadal jest w formie.

Przejechał już Rajd Monte Carlo, a teraz przygotowuje się do wyścigu o Grand Prix Monaco. Jednocześnie przygotował obchody dziewięćdziesięciolecia Rajdu Polski, tworzy muzeum i pracuje. Na rozmowę z nami znalazł jednak czas.

- Jak to się stało, że został pan kierowcą rajdowym?

Jerzy Mazur: Wszystko zaczęło się oczywiście w dzieciństwie. Odkąd pamiętam, interesowałem się techniką i samochodami. W takich sytuacjach często mówi się o talencie czy predyspozycjach. Moja mama mówiła, ze mam benzynę we krwi. Po szkole powszechnej, kiedy trzeba było decydować o dalszym kształceniu w moim przypadku w grę wchodziła tylko szkoła lotnicza albo samochodowa. Wybrałem technikum samochodowe. Po jej ukończeniu podjąłem pracę. Zawsze chciałem się ścigać, ale nie było mnie stać na samochód. Poza tym wtedy samochód można było kupić mając przydział albo na giełdzie. Droga do prawdziwych rajdów wiodła poprzez zdobycie licencji, a tę można było zdobyć jedynie uczestnicząc w rajdach i zdobywając punkty do rankingu.

Mój przyjaciel Wiktor Lipowicz, który był inżynierem konstruktorem miał kilkunastoletniego Wartburga 311. Auto było żółte, miało czarną matową maskę i kilkanaście lat, ale było. Umówiliśmy się, że będziemy się zmieniać na fotelach kierowcy i pilota, a dlatego, że samochód był jego, to na mnie spoczął obowiązek dbania o stan techniczny. W ten sposób zdobyłem licencję. Wkrótce, z okazji ślubu otrzymałem od rodziców książeczkę mieszkaniową ze sporym wkładem. W tamtych czasach musielibyśmy czekać na mieszkanie kilkanaście lat. Wycofałem pieniądze i na giełdzie kupiłem Morrisa. Jak się niebawem okazało, nie był to najlepszy pomysł. Za „Żelazną kurtyną” nie było części do tego samochodu, nie pasowała nawet żadna śrubka, bo wszystko miało wymiary w calach. Zawziąłem się jednak, po pracy zostawałem w fabryce i doprowadzałem samochód do należytego stanu. O szóstej pojawiałem się na stanowisku pracy. Najdłużej pracowałem bez przerwy trzy doby… Kierowało mną poczucie obowiązku i świadomość, że na Morrisa wydałem rodzinne pieniądze. Nie mogłem się poddać. Wyremontowanym autem wziąłem udział w kilku rajdach, a następnie zamieniłem go na Trabanta.

Trabantem dojeżdżałem do pracy i jeździłem w Rajdzie Polski. Co ciekawe, ten samochód się nie psuł. Nie miałem ani jednej awarii silnika. Potem miałem kolejnego Trabanta. W Mistrzostwach Polski zająłem drugie miejsce. Problemy zaczęły się gdy zaczęliśmy zwiększać moc tego auta. Wystarczy spojrzeć na dzisiejsze serwisy F-1. Setki ludzi, potężne komputery, a samochody zawodzą. Co dopiero w latach siedemdziesiątych, a wymagania były takie same dla wszystkich, czy to Trabant czy Lancia. Wtedy wsiadaliśmy do samochodu w piątek, a wysiadaliśmy w niedzielę, jeździliśmy non stop.

- Proszę opowiedzieć o wyścigach w klasie aut turystycznych. Startował pan Fiatem 126 p.

Jerzy Mazur: W latach siedemdziesiątych, gdy pojawiły się maluchy oraz pierwsze tory. Postanowiłem spróbować sił w tej klasie. Aby to było możliwe, kupiłem rozbitego Fiata 126 p. Znajomy blacharz z Walimia w stodole ponaciągał auto, aby wróciło do pierwotnego kształtu. Nie do końca się to udało. Po założeniu kół okazało się, że jedno opiera się o błotnik. Ten problem udało się rozwiązać przez dalsze naciąganie, ale samochód robił cztery ślady. Zmodyfikowałem przedni resor w ten sposób, że jego końcówki różniły się długością. Części pochodziły z Bomisu, gdzie można było je kupić. Pochodziły z samochodów naprawianych w czasie trwania gwarancji.

Tak „wyremontowanym” samochodem wziąłem udział w wyścigu, który wygrałem. Wystartowało wtedy ponad 120 samochodów. Do finału mogło się zakwalifikować tylko 36, bo taka była pojemność toru. Zająłem ostatnie miejsce dające kwalifikację. W finale byłem najlepszy. Nikt wcześniej ani później nie wygrał startując z ostatniego miejsca. Tym koślawym maluchem pokonałem najlepszych kierowców w Polsce, w tym fabrycznych.

- W pewnym momencie przeszedł pan do Formuły Easter. Czy chodziło tylko o nowe wyzwania sportowe?

Jerzy Mazur: Udział w rajdach wiązał się z ogromnymi kosztami. Pracowałem w państwowej firmie i nie było mnie na to stać. W czasie kilkudniowych imprez jak Rajd Warszawski czy Rajd Kormoran kwaterowano nas dość drogich motelach czy hotelach, do tego dochodziły koszty paliwa. Czasem pod koniec rajdu brakowało mi na pokrycie niezbędnych kosztów. W tamtych czasach rajdy miały długość 1500 kilometrów, dla porównania dzisiaj jest 300-400 kilometrów. Z powodów finansowych nie mogłem sobie pozwolić na normalne treningi.

Nawet, gdy zostałem członkiem kadry narodowej w Formule Easter nie trenowałem, bo najbliższy tor był w Poznaniu. Miałem co prawda stypendium, ale było ono tak niskie, że nie mogło zastąpić pracy zawodowej, a trzeba było utrzymać rodzinę. Na wszystkie wyjazdy musiałem brać urlop bezpłatny. Ówczesna władza traktowała sport motorowy za coś obcego ideologicznie i elitarnego i nie wspierała go. Wtedy czasem żałowałem, że nie jestem piłkarzem albo zawodnikiem innej dyscypliny finansowanej przez kopalnie.

Po zwycięstwie w klasie samochodów turystycznych dostałem nowy samochód polskiej konstrukcji do wyścigów Formuły. Wówczas powstał taki dział przy Polskim Związku Motorowym, w którym budowano motocykle crossowe, gokarty i właśnie te samochody. I wtedy zaczęła się moja przygoda z Formułą. Wielu kierowców rajdowych próbowało swych sił w tych wyścigach, ale nie wielu się powiodło. Do tego trzeba mieć predyspozycje, ale też odwagę, by jeździć z bardzo dużymi prędkościami na „beczce prochu”. Karoseria samochodu zrobiona była z laminatu, a pod siedzeniem był zbiornik z paliwem. To wszystko ładnie wyglądało, ale bezpieczne nie było. Na przykład na torze w Kielcach, który ma różnice wzniesień, po sczepieniu się kół przy wyprzedzaniu wyrzuciło mnie na wysokość pierwszego piętra i tyłem leciałem do lasu. Nic się nie stało, ale siwych włosów przybyło.

- Wspominał pan niedawno o odbudowie tego swojego pierwszego samochodu formuły. Podobno trudno go było odnaleźć?

Jerzy Mazur: To niestety prawda. Samochód jest w takim stanie, że większość części trzeba odtworzyć. To chyba wynika z braku poszanowania tradycji i własności wśród Polaków. Wystarczy żeby coś nie było dozorowane przez całą dobę, by znaleźli się tacy, którzy zechcą to ukraść albo zniszczyć. A przecież rzeczy przedstawiające wartość historyczną powinny być szanowane, a nie stać w krzakach. Po Jelczu 300, którym ścigałem się na torze formuły 1 na Węgrzech nie pozostał nawet ślad. Podobnie jak po wielu innych samochodach. Udało mi się też odnaleźć samochód polskiej konstrukcji. To Formuła 3, pojazd który ma już ponad 40 lat, ma charakterystyczny wygląd cygara, tak jak kiedyś Ferrari czy Lotus. Chcę nim pojechać w Grand Prix Monaco. Taki wyścig odbędzie się w czasie Grand Prix Formuły 1. Bardzo mi zależy, aby w tym wyścigu pojechać polskim samochodem.

- Warunki, w jakich uprawiał pan sport, większość ludzi by zniechęciły. Nie kusiła pana emigracja?

Jerzy Mazur: Miałem takie propozycje. Mogłem wyjechać do USA, Australii czy choćby do Niemiec. Nie twierdzę, że jestem jakoś szczególnie uzdolniony, ale na pewno jestem pracowity. Dzięki temu w tamtych czasach mógłbym spróbować zrobić karierę sportową albo przynajmniej coś dla siebie i rodziny. Postanowiłem jednak zostać, bo tu żyje moja rodzina i powinienem tutaj robić to, co mogę. Zresztą nie chodzi nawet o emigrację. Wiem, że we Wrocławiu, Krakowie czy Warszawie byłoby mi wielokrotnie łatwiej, bo Wałbrzych jest trudnym miastem. Jednak tu są moje korzenie i dlatego nie mam zamiaru wyjeżdżać.

- Tworzy pan także muzeum. Są w nim eksponaty z dziedziny motoryzacji i górnictwa.

Jerzy Mazur: Górnictwo to historia Wałbrzycha, a sporty motorowe to moja pasja. Wszystko się mieści w obiektach pokopalnianych, a większość zbiorów w wieży wyciągowej. Oczywiście muzeum ciągle się rozwija, przybywa nowych eksponatów. Różni się od wielu innych muzeów tym, że wiele eksponatów to rzeczy osobiste ludzi związanych ze sportem motorowym, które mi ofiarowują. Na razie nie ma ono komercyjnego ani medialnego wymiaru, ale i tak księga pamiątkowa pełna jest wpisów ludzi z całego świata. Już niedługo będzie to perła tego miasta. Miasto nigdy nie zainteresowało się tym, co robię. Gdybym jednak od tego uzależniał swoje działania, to nie zrobiłbym nic.

- Prowadzi pan firmę, rekonstruuje samochody, przygotowuje się do startów, rozbudowuje muzeum. Skąd czerpie pan siły, by to wszystko robić?

Jerzy Mazur: Praca i płynące z niej zadowolenie oraz poczucie obowiązku jest są mnie źródłem siły do dalszych działań. Wszystko jedno czy zamiatam, muruję czy pracuję przy rekonstrukcji samochodu, to czuje przypływ energii i chęci do dalszej pracy.

- Dziękuję za rozmowę i życzę sukcesu w Grand Prix Monaco.

Czytaj również

Copyright © 2002-2024 Highlander's Group