Szmatolandy wyrastają u nas jak grzyby po deszczu. Idąc ulicami Śródmieścia, trzeba być chyba niewidomym, żeby ich nie zauważyć. Kolejny taki przybytek powstał właśnie nad marketem sieci Biedronka przy ulicy Moniuszki. Presja środowiska młodzieży związana z drogimi markami jest tak silna, że nawet najmłodsi próbują za wszelka cenę dobrze wyglądać i nie wyróżniać się ze środowiska.
- Sklepy w centrach handlowych są dla mnie za drogie – tłumaczy Alina, uczennica. - Kieszonkowe, jakie dostaję od rodziców, wolę wydawać na inne rzeczy. W takich sklepach ubiera się połowa moich znajomych. Można tu znaleźć prawdziwe perełki, firmy takie jak H&M, ESPRIT czy ORSAY dosłownie spadają z wieszaków – dodaje ze śmiechem.
- Przychodzą do nas bardzo różni ludzie: od nastolatek po staruszki – mówi pani Justyna, pracownica "Ciuszka". Mamy dużo stałych klientów, którzy dobrze wiedzą czego chcą, ale niektórzy po prostu tylko wchodzą i zaraz wychodzą – opowiada.
- Lumpeksy stały się popularne – mówi Rysiek, jeden z bywalców – nawet w telewizji gwiazdy światowego formatu ubierają się w znoszone ciuchy. Taki styl nazywa się "vintage" i przyszedł do nas wraz z napływem zachodnich trendów – tłumaczy.
- Takich sklepów jest naprawdę sporo, więcej od nich jest chyba tylko banków w naszym mieście – mówi jeden z przechodniów. – Czasami sam tam zajrzę i zdarza się, że znajdę coś odpowiedniego – dodaje.
Jednak popularne sklepy z odzieżą zachodnią mają zarówno zwolenników, jak i swoich przeciwników. - Wolę mieć w szafie kilka firmowych ciuchów, niż kilkadziesiąt starych łachów – mówi Rafał Girczyc, absolwent ZS nr 8 – dla mnie takie ciuchy mają o wiele większą wartość.
- Setki takich samych kopii na ulicach doprowadzają mnie do szału – mówi Rysiek – ubieram się może w second handach, ale wyróżniam się na ulicy i to dodaje mi pewności siebie. Najważniejsze to mieć pomysł na siebie – dodaje.