Ich trasa przejazdu prowadziła z Katowic, gdzie zorganizowano uroczysty start Rajdu Charytatywnego Złombol przez Czechy, Słowację, Węgry, Austrię, Słowenię, Włochy, San Marino, Watykan, aż do Palermo na Sycylii. Cała podróż zajęła im ponad tydzień, a metę ustalono na sycylijskim przylądku San Vito lo Capo będącego rajem dla miłośników plażingu i pięknych widoczków.
Dla przypomnienia w Rajdzie charytatywnym „Złombol” chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę i szczytny cel. W tym rajdzie załogi jadą samochodami produkcji i/lub konstrukcji bloku wschodniego i zbierają pieniądze na rzecz dzieci ze śląskich domów dziecka. Z roku na rok impreza zyskuje na popularności, a środki pozyskane od darczyńców startujących załóg rosną lawinowo. W tym roku udało się uzbierać 1 milion złotych.
Wałbrzyska załoga małego fiata otrzymała numer startowy 303. Jak stwierdził kierowca fiacika Patryk Korbel: - Ten numer to jakby namiastka legendarnego i bohaterskiego Dywizjonu 303, a więc pewne zobowiązanie dla nas do osiągnięcia mety i dbania o należyty wizerunek Polski i Ziemi Wałbrzyskiej w świecie.
Magda i Patryk Korbelowie: - Złombolowa wyprawa na Sycylię to dla nas wielka przygoda, ale i możliwość wsparcia dla dzieciaków z domów dziecka. Wiele osób na samą wieść o naszym planie pukała się w czoło twierdząc, że nie da się dojechać tak daleko małym fiatem. Udowodniliśmy, że się da i przy okazji zebraliśmy pokaźną sumkę dla dzieciaków z domów dziecka. Trasa rajdu liczyła w sumie 6000 km i przy obostrzeniach czasowych musieliśmy podzielić ją na kilka etapów liczących po ponad 500 km, a ostatni dojazdowy do mety ponad 800km. Średnia prędkość przelotowa to 85km/h, więc przejazd takich dystansów zajmował nam większość dnia wliczając w to postoje w celu schłodzenia silnika i przerw na jedzenie. Kluczem do sukcesu dowiezienia do mety takiego klasyka jak Fiat 126p jest oczywiście jego dobre przygotowanie, ale oprócz tego na trasie trzeba jechać bardzo płynnie, zmieniać powoli i z wyczuciem biegi, ruszać bez szarpania i nie dopuścić do przegrzania silnika oraz utrzymywać stałą prędkość. W tym celu dużym wyzwaniem była jazda na okrągło przy włączonym ogrzewaniu, co nie wpływało dobrze na morale w upalnym klimacie, bo jakaż to frajda siedzieć w saunie przy temperaturze 30oC na zewnątrz. Co do wygody foteli i wielkości wnętrza malucha idzie się szybko przyzwyczaić.
Każdy etap kończył się metą na kempingu. Pierwszy nocleg przypadł w austriackich Alpach przy temperaturze zbliżonej do lodowca. Czystą przyjemnością jest poranna kąpiel przy kilku stopniach powyżej 0 w otwartej salce dla biorących prysznic. Następnie kuchnia polowa i gotowanie pod chmurką. W menu dnia wszelkie przetwory konserwowo-słoikowe oraz kwintesencja dobrego smaku czyli zupki rodem z Chin.
Po drodze na kolejny kemping nad Adriatykiem zaliczamy zjawiskową Wenecję, której poświęcamy krótką chwilę i dalej w drogę. Adriatyk zaoferował nam wspaniałą pogodę i wyludnione plaże (poza sezonem nic się nie dzieje). Wieczorne rozbicie namiotu i hulaj dusza na plaży i w morzu (temperatura wody znośna, jak nasz Bałtyk w pełni sezonu). Kolejny etap to szybka wizyta w Rzymie i jazda w kierunku włoskiej stolicy pizzy Neapolu na... kawałek pizzy. Kolejny przystanek to wizyta w epickich Pompejach. W Europie jest wiele nieźle zachowanych antycznych miast, ale to Pompeje biją je na głowę pod kątem zachowania domostw, ulic, malowideł i zastygniętych w popiele wulkanicznym ludzi. Patrząc na „lawo ludzi” zrozumiemy, jak ogromnym dla nich zaskoczeniem był wybuch pobliskiego Wezuwiusza i w jaki sposób próbowali skryć się przed pustoszącym ich miasto żywiołem.
Metą etapu był wspaniały kurort Sorrento tętniący życiem w stopniu uniemożliwiającym jego przejazd. Przejazd uliczkami miasteczka trwał ponad 1 godzinę, co doprowadziło nas prawie do szaleństwa. Tyle godzin jazdy, zwiedzania i poranne wstawanie o godzinie 6.00 rano przysparza ogromnego zmęczenia dla organizmu, a przed nami jeszcze wiele kilometrów szosowej żeglugi. Każdy globtroter powie nam, że poniżej Rzymu zaczyna się Afryka. I my się z tym zgadzamy. I klimat i roślinność, a także zachowanie ludzi na drodze tylko nas w tym utwierdziło.
Jeśli chodzi o włoską kulturę jazdy, to nie wygląda ona zbyt zachęcająco, a wręcz wprowadza w mocne zakłopotanie. Mieliśmy poczucie, że jeździmy gdzieś po afrykańskich bezdrożach, a nie w cywilizowanym kraju w Europie. Włosi mają w nosie przepisy ruchu drogowego. Panuje tu niepisana zasada poruszania się po drogach i jakoś o dziwo to wszystko funkcjonuje. Kierowcy starają się nie przestrzegać przepisów drogowych, nie respektować czerwonego światła, nie ułatwiają włączenia się do ruchu, a z jednego pasa potrafią zrobić trzy przy okazji wciskając się w każdy wolny zakamarek. Naszym małym fiatem było więc nie lada wyzwaniem odnaleźć się w tym chaosie i przetrwać w całości.
Na Sycylię dostajemy się drogą morską, a dokładnie przepływamy promem Cieśninę Mesyńską z Villa San Giovanni do sycylijskiej Mesyny. Kierujemy naszą błękitną strzałę w kierunku Palermo, a dalej na metę rajdu w najpiękniejszy rejon plażowy Sycylii – Przylądek San Vito lo Capo. Po drodze klimaty iście z Afryki Północnej – wszędzie palmy, kaktusy i uwielbiane ciepełko. Do tego turkusowe morze i mamy raj. Po prostu bajka.
Na koniec wspaniała impreza na plaży ku czci Złombola i kolejnego dnia powrót do domu. W drodze powrotnej zatrzymujemy się pod klasztorem na wzgórzu Monte Cassino, aby zobaczyć z bliska miejsce, o które krwawą walkę toczyła Armia Władysława Andersa.
Na powrocie do domu zaliczamy ciekawą awarię – na autostradzie odpadł nam wydech, który roztrzaskał się na kilka kawałków. Mieliśmy w związku z tym okazję zobaczyć, jak pracują sycylijscy mechanicy rodem z programu „Będzie Pan zadowolony”. Do tej pory nie wiedzieliśmy, że w jednej chwili można przez jednego człowieka naprawiać naraz 5 samochodów. W związku z tym spawanie tłumika z części puzzli trwało blisko 5 godzin.
Na włoskich stacjach benzynowym paliwo do auta tankują tzw. Peronowi, czy pracownicy podjazdu. Przez całą podróż przez Włochy żadnemu z peronowych nie udało się zatankować fiacika bez wylania na ziemię co najmniej setki benzyny. Żaden z nich nie wierzył na słowo, że po pierwszym kliknięciu pistoletu każda próba dolania choć kapki paliwa kończyła się jego „wypluciem” z wlewu.
Na koniec. Bardzo cieszymy się, że mogliśmy wziąć udział w Złombolowej wyprawie i wspomóc dzieci z domów dziecka. Dziękujemy za wielkie wsparcie naszym darczyńcom, przyjaciołom i ludziom dobrej woli. Czekamy zatem na kolejną 11. już edycję Złombola 2017 i zachęcamy czytelników do wsparcia idei tego rajdu, jakim jest zbiórka pieniędzy dla dzieciaków z domów dziecka.